Kup egzemplarz

Rozdział pierwszy

Pustynia, południowy Uzbekistan, Azja Centrala. 03:50 czasu lokalnego

Świadomość nie radzi sobie z pustką ani z wiecznością, bo jest ich przeciwieństwem. Świadomość staje się i wydarza tu i teraz, w określonym miejscu i czasie. Pustka po prostu jest.
Świadomość powstaje tylko na chwilę na wąskiej ścieżce zdarzeń, stąd jej percepcja niewielka. Ot, tymczasowy wynik selektywnych doznań wywołanych nieustannymi wyborami. Nic więcej. Buduje ją pamięć doznanych zdarzeń. Zmienia się z każdym doświadczeniem i wyborem, dlatego istnieje tylko tu i teraz. Jest zero-jedynkowa i funkcjonuje w rzeczywistości doznań, których doświadcza. Dlatego nie ma świadomości w przyszłości ani w przeszłości. Nie ma też świadomości bez jej specyficznego otoczenia, czyli czasoprzestrzeni, bo sama jest wynikiem interakcji instancji z otoczeniem. Świadomości nie można więc zapisać ani przekazać. Jest tylko w teraźniejszości i za chwilę będzie inna. Dlatego jej potencjał przetwarzania danych jest ograniczony i dostosowany do pozycji instancji w środowisku.
Ze świadomością powiązane są dwie iluzje — wolna wola i czasoprzestrzeń. Żadna świadomość nie akceptuje faktu, że jej wolna wola jest iluzją. Nie może tak się stać, bo wolna wola jest motorem działania świadomości, a przez to instancji. Bez tego złudzenia działanie instancji jest wegetatywne. Dzięki wolnej woli świadomość jest czymś więcej niż tylko systemem operacyjnym dla instancji. Żadna świadomość nie uzna faktu, że jest aktorem, który odtwarza napisaną mu rolę. Czasoprzestrzeń z kolei jest środowiskiem instancji, scenografią dla jej działań.
Pustka zawiera w sobie wszystko, co może być, zatem jest wolna od czasoprzestrzeni. Pustka zawiera w sobie każdą możliwą czasoprzestrzeń. Nieskończoność i brak są dla świadomości absolutnie nie do zniesienia. Konfrontacja ja-tutaj-teraz z nic-wszędzie-zawsze wywołuje cierpienie. Ulgę świadomości przynosi dopiero koniec doznawania — koniec ścieżki.

Niebo nad nim było granatowo-czarne i bardzo gwiaździste. Dawno nie widział gwiazd tak wyraźnie, a raczej widziałby, gdyby nie wirowały, ciągnąc za sobą krystalicznie jasne wstęgi światła. Od czasu do czasu te wirujące jaskrawe smugi przesłaniał dym. Gdzieś za jego głową płonął ogień, i to na tyle blisko, że czuł jego przyjemne ciepło. Przyjemne, bo kończyny miał zupełnie odrętwiałe z zimna.
Ciepło i smród spalenizny.
Stanęła nad nim i beznamiętnie spojrzała na jego twarz. Jej smukłą i zgrabną sylwetkę ciasno opinał kombinezon z ciemnego leathertexu. Dłonie miała ukryte w rękawiczkach z tego samego materiału. Satynowy grafit. W prawej ręce trzymała niewielki karabin plazmowy z rozgrzaną lufą wycelowaną w jego głowę. Kobieta w przeciwieństwie do pozostałych napastników nie nosiła hełmu, gogli ani kominiarki. Światło ognia oświetlało jej orientalną, pociągłą twarz o orzechowej karnacji. Długie, proste czarne włosy miała zebrane i spięte z tyłu głowy.
Dobije mnie? BNI, identyfikacja twarzy…
Jego soczewki jednak niczego nie wyświetliły. Biochip nadal był odłączony i nie pozwalał się uruchomić. Może zbyt wysoki poziom kortyzolu we krwi odciął go na dobre. Zresztą, zważywszy na to, co się stało, nawet lepiej, że jego implant nie działał. Pamięć wydarzeń z ostatniej godziny wprawdzie powoli wracała, ale tej kobiety nie mógł sobie przypomnieć. Wokół nich byli tylko mężczyźni. Pewnie czekała w ich airfighterze. Wytężał słuch w nadziei, że usłyszy kogokolwiek ze swoich ludzi. Niestety dochodziły do niego tylko odgłosy rozpadających się metalowych konstrukcji, buchających płomieni, jakiegoś skwierczenia i mniejszych lub większych eksplozji. Żadnych jęków, głosów, okrzyków, choćby wrogich.
Szturchnęła nogą jego nogi. Chyba w ten sposób chciała sprawdzić, czy leżący mężczyzna stanowi dla niej zagrożenie. Nie stanowił. Przewiesiła broń przez ramię.
BNI, połącz telepatycznie z Robertem Lee Wangiem…
Chciało mu się wymiotować. Próba uniesienia głowy skończyła się przeszywającym kark i plecy bólem i paraliżującym kończyny mrowieniem. Potrzebował przynajmniej obrócić głowę, inaczej zakrztusi się wymiocinami. Gdy to się udało, spróbował przekręcić na bok całe ciało. Tym razem ból wyszedł z ramienia, z miejsca, gdzie był transponder i dotarł jednocześnie do karku i do dłoni. Dopiero teraz zauważył, że jego lewe ramię, od barku po łokieć, jest całe we krwi. Wypluł krew wymieszaną z wymiocinami. Mrowienie ustępowało, ból nie.
Szlag, chyba mam uszkodzony kręgosłup. O… kurwa mać!
Ukucnęła i zdjęła lewą rękawiczkę. Wielkie ciemne oczy rzucały nieobecne, obojętne spojrzenia. Wyciągnęła dłoń w jego kierunku. Smukła dłoń o długich, ale silnych palcach. Kremowe paznokcie połyskiwały w świetle ognia. Odkąd sięgał pamięcią, zwracał uwagę na kobiece dłonie. Wierzchem dłoni, a raczej palcami, na których były dwa stalowe pierścienie, dotknęła jego skroni, potem tętnicy szyjnej. Stal pierścieni wydała się cieplejsza od jej dłoni.
Zimna dłoń pachnąca…
Nie wiedział czym, ale niepokojąco. Wzdrygnął się. Wyprostowała się i odwróciła głowę. Coś mówiła, ale nie rozumiał słów.
Do mnie czy do nich?
Przez szum w jego głowie przedzierały się jakieś trzaśnięcia, odgłosy eksplozji, pękania płonących wraków i pojedyncze, pozbawione kontekstu, frazy.
— Straciłam drony — powiedziała spokojnie. Głos miała niski, głęboki i przyjemny, chociaż zachrypnięty. Mroczny i mocny. Wydawało się, że dobiegał z oddali, gdzieś z gwiazd wirujących nad jego głową. Nie słyszał jej dalszych słów, ale widział poruszające się usta, które wygięły się w grymasie zniecierpliwienia. Taki grymas robi ktoś poirytowany słuchaniem truizmów.
— Wszystko spłonie.
Ukucnęła przy nim ponownie. Piękna, ciemna i obca twarz o regularnych rysach. Duże ciemne oczy oprawione długimi rzęsami. Pełne, wyraźnie wykrojone usta, trochę spierzchnięte i nadal pogardliwie wygięte. Nieoczekiwanie jego biochip uruchomił się w trybie telepatycznym.
„Tożsamość nieznana. Genotyp mieszany, dominujący perski i hinduski, domieszka rasy białej kaukaskiej i czarnej. Około trzydziestu lat, wzrost: około stu siedemdziesiąt osiem centymetrów, waga: około pięćdziesięciu osiem kilo. Uzbrojona w karabin plazmowy PG-7M2 i pistolet konwencjonalny BRT AX9. Prawdopodobnie futu-terrorystka. Zachowaj ostrożność, żadnych gwałtownych ruchów.”
Biochip BNI wyłączył się samoczynnie, a kolejne próby reanimacji urządzenia zawiodły. Mógł liczyć tylko na jej litość.
Albo chciwość.
Zabije mnie trzydziestoletnia futuress, pół-Hinduska, pół-Perska o wadze pięćdziesięciu ośmiu kilo… Kurwa, bezcenne…
Zdjęła z ramienia broń. Wylot lufy plasmera znalazł się kilkadziesiąt centymetrów od jego oczu. Czuł specyficzny zapach rozgrzanego metalu mieszający się ze smrodem płonącego wraku, tworzyw sztucznych, ubrań i jeszcze czegoś, czego nie zapomina się do końca życia.
Odór płonących ciał.

W nocy na pustyni jest zimno. Bardzo zimno, nawet jeśli w ciągu dnia to samo miejsce przypomina rozgrzany piec. Skały i piach chętnie pochłaniają energię słońca, ale jeszcze łatwiej to ciepło oddają. Pustynia wyziębia się gwałtownie — jest jak obrotny paser, który pozbywa się gorącego towaru. Albo jak makler giełdowy, który tanio kupił i chce szybko sprzedać, by zarobić i zyskać więcej gotówki na kolejne transakcje. Fakt, krzem to świetny handlarz, nie magazynuje zasobów — od razu je wymienia.

Na plecach czuł zimno nocy, piasku i skał, a na twarzy podmuchy ciepłego powietrza i dymu. Nie patrzył na lufę, tylko w te wielkie, piękne oczy patrzące na niego z obojętnością, z jaką patrzy się na dawno wystygłe espresso. Oczy nie-widzące albo widzące w nim tylko kupę brudnego, okopconego, zakrwawionego mięsa.
Zbyt ładna, żeby zabijać…
Próbował wykrztusić z siebie tę nonsensowną myśl albo to, że żywy wart jest więcej, że zabicie go jest nieopłacalne. Cokolwiek, co powstrzyma tę kobietę od naciśnięcia spustu. Głos uwiązł mu w gardle. Wydał z siebie tylko gardłowy bełkot. Bezwładny język opadał, blokując gardło, a w krtani pęczniała i rozpychała się jakaś kleista i uwierająca niemoc. Walcząc o chociaż jedno słowo, zdołał wydobyć z siebie tylko kolejne gulgotanie i gardłowe charczenie. Spróbował jeszcze unieść prawą dłoń, jakby mogła osłonić go przed strzałem, ale ręka okazała się zbyt ciężka i odrętwiała. Nawet ten beznadziejnie desperacki odruch obecnie przekraczał jego siły.
Zrezygnował.
„Tożsamość nieznana. Wiek około… brak danych… genotyp… brak danych… wzrost… brak danych… waga… brak danych… Unikaj gwałtownych ruchów. Krytycznie wysokie stężenie kortyzolu. Podejrzenie wstrząsu mózgu. Wysoki poziom adrenaliny. Bardzo niski poziom testosteronu…”
Biochip BNI zamilkł równie nieoczekiwanie, jak się uruchomił. Wydawałoby się, że zalewająca jego organizm adrenalina powinna skłonić go do ostatniego wysiłku i walki o życie bez kalkulowania i bez nadziei na zwycięstwo. Nic z tego. Stopniowo ulegał myśli, że to koniec. Niespodziewany, przypadkowy, bezsensowny koniec w miejscu bez nazwy.
Po prostu skończ to…
Butem odwróciła jego głowę na bok. Zamknął oczy. Oczekiwanie na strzał było jednak trudniejsze do zniesienia niż szum w głowie, chęć zwymiotowania, paraliżujący ból w kręgosłupie i rana przecinająca mięśnie ramienia. But opuścił jego żuchwę i policzek. Pozostał z głową przekręconą na bok, ale otworzył oczy. Kilkanaście metrów od niego, na tle płomieni dobywających się z wraku Cooee, leżały zwłoki mężczyzny.
Poczuł ukłucie i kolejny, tyle że mocniejszy impuls bólu w ramieniu. Odrętwienie rozlało się po całym ciele. Mięśnie zwiotczały i ogarnęło go rozleniwiające odprężenie. Nadal szumiało mu w głowie, ale wirowanie mocno zwolniło. Odwrócił głowę ku niebu. Granica czarnego nieba, gór i pustyni zacierała się, a światła ognia łagodniały. Potem ktoś wyłączył gwiazdy.
Bez bólu, chociaż tyle…
To, co jeszcze widział, zlewało się i mieszało. Ogarniała go ciemność, która szybko zagarniała to, co widział dookoła. Gęstniała i pochłaniała całe światło. Zapadał w zimny bezmiar, rozpuszczający wszystko wokół chaos, pozbawiony czasu i przestrzeni. Spadanie przyspieszało. Chciał się zatrzymać, znaleźć jakikolwiek stały punkt zaczepienia, ale nie mógł nawet wydobyć głosu. Wydawało mu się, że macha rękoma, chociaż był świadomy, że to niewykonalne. Nie widział nawet swoich rąk ani reszty ciała.
Już wszystko jedno…
Na twarzy poczuł kolejną falę ciepła od pobliskiej eksplozji. Czuł, że płomienie zbliżają się do niego.
Spali mnie żywcem…
Ogarnął go następny, jeszcze dłuższy i mocniejszy podmuch gorąca. Kobiety nie słyszał ani nie widział. Zresztą już nic nie widział. Do jego ust, nosa i gardła wdzierało się coraz więcej dymu i smrodu. Wypełniało płuca. Dusił się i dławił. Kolejny podmuch i jeszcze jeden… a po nim… stopniowa ulga. Przestawał wyczuwać smród, odczuwać podmuchy eksplozji, ból czy odrętwienie. Zostały tylko chłód i mrok. Był teraz samotnym czymś, co rozpuszczało się w ciemności i zimnie.

Mrok bardzo zaburza świadomość. Najpierw poczucie przestrzeni i czasu, potem wszystkie zmysły, nawet smaku. Bez światła rzeczywistość dla świadomości nie istnieje. To fotony pierwsze stwarzają jej świat. Pierwsze są światło i ciepło. Dźwięk przychodzi dopiero po nich.
Droga powrotna następuje w odwrotnej kolejności. 

Rozpuszczanie postępowało, ale zanikało poczucie bezradności i ustępowało miejsca akceptacji. Ta z kolei przynosiła ulgę i ukojenie. Nawet jeśli coś nadal istniało, to było zbyt daleko, by tego doświadczyć. 
Coraz więcej zimnej ciemności w nim i coraz mniej jego, czymkolwiek jeszcze był. Nieodwracalne. Już niedługo. Mniej niż atom. Teraz już dużo mniej — prawie nic rozproszone w nieskończoności. I cisza, taka obojętna, wszechobecna, zimna.
Brak. Nic.
— Tak się umiera.

Share the Post:

Related Posts